niedziela, 28 lipca 2013

Eva Weaver "Lalki z getta"



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data i miejsce wydania: Warszawa 2013
Liczba stron: 382

Zupełnie przez przypadek zaraz po „Bikini” Janusza L. Wiśniewskiego sięgnęłam po kolejną książkę, która porusza temat II wojny światowej. Jest nią debiutancka powieść niemieckiej autorki Evy Weaver „Lalki z getta”.

Żyd i Niemiec – trudno o bardziej przeciwstawne jednostki w tych trudnych czasach pierwszej połowy XX w.  Spotykają się w getcie - mały żydowski chłopczyk Mika i niemiecki żołnierz Max. Pierwszy chowa się we wnętrzu ogromnego płaszcza, który otrzymał od swojego dziadka, i który w niezliczonej ilości tajemnych kieszeni skrywa wiele tajemnic. Drugi ukrywa swoją wrażliwość pod mundurem ze swastyką na ramieniu. Łączą ich przedstawienia kukiełkowe, które Mika prezentuje wśród mieszkańców getta, przede wszystkim po to, aby choć na chwilę mogli zapomnieć o tragedii, jaka ich spotkała i aby chore, osierocone dzieci mogły jeszcze przez moment pobyć dziećmi. Mika bardzo chce wierzyć, że robi cos dobrego, że jego kukiełki mają sens, ale wciąż czuje, że to wszystko za mało. Dodatkowo na jego sumieniu ciążą cotygodniowe występy ku uciesze niemieckich żołnierzy. Mika czuje się przez nie jak zdrajca i aby choć e części odkupić swoje „winy” pod wielkim płaszczem zaczyna szmuglować żydowskie dzieci na aryjska stronę. Druga część książki przedstawia losy wspomnianego już żołnierza Maxa, który dostaje się w niewolę na Syberię. Tym samym jego życie jeszcze bardziej łączy się z Miką, którego nieustannie wspomina w „rozmowach” z otrzymaną przez niego kukiełką.

„Lalki z getta” to, jak dla mnie, książka z niewykorzystanym potencjałem. Bardzo dobry pomysł na przedstawienie historii żydowskiego getta zarówno ze strony uwięzionego, jak i ze strony strażnika. Zwłaszcza, że sama autorka, jako Niemka, również całe życie musi zmagać się z dziedzictwem II wojny światowej. W postaci Maxa pokazała, że również niemieccy żołnierze mieli sumienia i dusze, jednak bardzo mocno spętane przez Hitlera.

Język książki jest do bólu poprawny, cała opowieść jest napisana jak wypracowanie do szkoły skrupulatnie poprawione przez nauczyciela. Czyta się ciężko, brnie się przez nieudolnie opisane fakty historyczne, które brzmią jak przepisane z podręcznika do historii dla gimnazjum.
Bohaterowie, ich uczucia i czyny są puste. Oni nie żyją, bardzo wyraźnie da się wyczuć, że są wymyśleni od początku do końca, a każde ich słowo starannie zaplanowane przez autorkę. Nie wierzę, że ktokolwiek pozwoliłby swojej ukochanej pozostać w obozie śmierci, spokojnie uciec na wolność, nawet nie próbując jej przekonać do zmiany decyzji, jak zrobił to Mika. Nie wyobrażam sobie też, że umierający z głodu i zimna na Syberii żołnierze postanawiają nagle bawić się lalkami. Jak dla mnie te i wiele innych scen są po postu zbyt sztuczne, aby poruszać.


Na przykładzie tej książki widać, że nie wystarczy mieć pomysł, nie wystarczy wybrać mocny temat, aby opowiedzieć dobrą historię, która pozostaje w sercach i umysłach czytelników na długo. Ja o „Lalkach z getta” szybko zapomnę, choć przez chwilę miałam nadzieję, że będzie inaczej.

Zdjęcia związane z "Lalkami z getta"



Janusz Korczak

Getto warszawskie

sobota, 27 lipca 2013

Mrożona kawa - wersja pierwsza. Wyróżnienie Liebster Blog.

Uff.. jak dziś gorąco! Żeby nie było, nie narzekam, cieszę się bardzo! Uwielbiam słoneczko, choć wolę je podziwiać z cienia:) Najlepiej na leżaczku. Z książką. I kawą mrożoną.
Choć z telewizji już od kilku dni grzmiało i huczało, że idą upały, ja sceptycznie nastawiona do wszelkich prognoz, nie zaopatrzyłam się w żadne "ekskluzywne" produkty typu lody, bita śmietana i inne takie-takie, normalnie niezbędne mi do stworzenia mojego pobudzającego, kawowego napoju bogów.
Poradziłam sobie i tak, chcąc udowodnić, że każdy może wysączyć sobie na leżaczku zimną, pyszną kawkę, nawet mając tylko podstawowe produkty:

* mleko
* lód
* cukier
* odpowiednia ilość kawy z kawiarki ( ja nalałam całą, jaka zrobiła się z pełnego zbiorniczka wody) lub espresso ( może być też zwykła "zalewajka", ale nalewać przez sitko, żeby fusy nie powpadały)
* jakikolwiek dodatek, który wygrzebiecie z szafki np. cynamon, cukier waniliowy, starta czekolada, syrop czekoladowy, owocowy itp.

Mleko lejemy do połowy szklanki, mieszamy z cukrem i dodatkami, dodajemy około 3-4 kostek lodu. Następnie bardzo powoli nalewamy gotową, gorącą lub lekko tylko przestudzoną kawę. Najlepiej lać po łyżeczce, wtedy zrobią nam się śliczne dwie warstwy. Przed wypiciem, oczywiście porządnie mieszamy.

Robione na szybko, zanim lód się roztopi na tym skwarze:)

Smacznego:)
***

Jest mi bardzo miło poinformować, że zostałam ostatnio doceniona przez blogerkę Darkę z bloga Subiektywny blog o książkach. Darka nominowała mnie do:
Bardzo serdecznie dziękuję! Cieszę się, że osoba o podobnych do mnie zainteresowaniach postanowiła mnie wyróżnić. 

Oto zasady:

"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za “dobrze wykonaną robotę”. Wyróżnienia zwykle otrzymują blogi o mniejszej liczbie obserwatorów, co daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób, informujesz wybranych blogerów oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.”

Myślę, że to dobra zabawa i świetny sposób, aby przywołać uśmiech na twarz innego blogera. Kto nie lubi takich oznak serdeczności?:) Cieszę się, że teraz ja będę mogła od siebie przyznać kolejne 11 wyróżnień. Zastanowię się komu, a tymczasem odpowiem na pytania zadane mi przez Darkę.

1. Ulubiona książka z dzieciństwa to?
"Oto jest Kasia". Przeczytana wiele, wiele razy. Pierwsza tak długa lektura, którą poznałam sama <dumny>:)

2. Czy Twoim zdaniem ludzie (żeby nie użyć stwierdzenia gwiazdy) z szeroko rozumianego show biznesu powinny brać się za pisanie książek?
Jeżeli naprawdę mają od powiedzenia coś wartościowego to oczywiście, że tak! Dobry pisarz może tkwić w każdym, niezależnie od zawodu. Smutna refleksja to taka, że niektórzy pisarze nie powinni brać się do pisania.

3. Gdzie najczęściej czytasz?
Obecnie, latem, kiedy jestem w domu to oczywiście w ogrodzie na leżaku, albo wieczorem w łóżku. W ciągu roku akademickiego raczej to drugie, albo uczelnia, kiedy mam dłuższe przerwy między zajęciami. Kiedyś uwielbiałam czytać na parapecie mojego okna, chociaż było baardzo niewygodnie, ale wydawało mi się to takie romantyczne;)

4. Tylko tradycyjna książka, czy e- i audio -booki również?
Tradycyjna. Przeczytałam kilka e-booków, gdy naprawdę zależało mi na przeczytaniu jakiejś książki, a nie mogłam jej nigdzie znaleźć. Jednak bardzo bolały mnie oczy i w ogóle słaba frajda... Natomiast audiobooka spróbowałam przy wyjątkowo nudnej lekturze szkolnej, ale często "zapominałam słuchać"...:)

5. Gdyby wolni Ci było ocalić tylko 1 książkę na świecie, co by to było?
Pewnie wiele osób napisałoby tutaj "Biblia". Tak mi się wydaje. Ale ciekawa jestem, czy faktycznie później by ją czytali... Chyba ocaliłabym "Przeminęło z wiatrem". Bardzo wysoko na liście moich ulubionych, a w dodatku dość gruba, więc tak szybko by się nie znudziła:)

6. Kolekcjonujesz książki, czy po przeczytaniu oddajesz innym?
Zazwyczaj książka najpierw idzie w obieg wśród rodziny, a później chętnie ogłaszam, że są do "wymiany/sprzedaży". Dlaczego się nie podzielić?

7. Kogo nominowalibyście do literackiego Nobla?
Hm... Za każdym razem jak przeczytam dobrą książkę, mam ochotę autora nominować:)

8. Najgorsza książka, z którą kiedykolwiek się zetknęliście to?
"Faraon" Bolesława Prusa. Naprawdę to była lektura w gimnazjum? Naprawdę?

9. Czy okładka ma znaczenie?
Ma, choć to chyba niepoprawna politycznie odpowiedź:) Dla mnie jednak ma. Szczególnie, jak chcę kupić jakąś książkę "na spontana", wtedy zazwyczaj okładka mnie "przywołuje". Tak było m.in ze "Złodziejami nieba" i nie żałuję. Dodatkowo lubię książki w tym większym formacie (nie wiem, jak się nazywa profesjonalnie) w miękkiej okładce. Od razu jakoś lepiej się czyta.

10. Lubicie gadżety okołoksiążkowe?
Lubicie!
O takie:
Albo takie...:
I takie...

I ogólnie, co zobaczę to zaraz lubię:)
11. Czy obejrzeliście kiedykolwiek lepszą filmową adaptację niż książkowy pierwowzór?
Nie przypominam sobie... Chociaż "Bez mojej zgody" na podstawie powieści Jodi Picoult i "P.S Kocham Cię" na podstawie powieści Cecelli Ahern były chyba równie dobre, choć zmienione. 


Ok, zastanowiłam się. Oto moje nominacje:)
http://retrams.blogspot.com/
http://dajprzeczytac.blogspot.com/
http://sylwuch.blogspot.com/
http://zapachyksiazki.blogspot.com/
http://anne18-recenzentka.blogspot.com/
http://waniliowe-czytadla.blogspot.com/
http://figlarneczytanie.blogspot.com/
http://miedzystronami-agrey.blogspot.com/
http://bojalubiekaweiksiazki.blogspot.com/
http://czytam-wiec-zyje.blogspot.com/
http://biblioteczkamagdalenardo.blogspot.com/

Pytania, które Wam zadaję:
  1. Zbierasz cytaty z książek? 
  2. W jakich akcjach czytelniczych bierzesz udział? 
  3. Muzyka czy książki? Co jest dla Ciebie ważniejsze?
  4. Czytasz, idąc? Czy raczej nie ryzykujesz?:)
  5. Czy, jeśli miałabyś/miałbyś możliwość "wyłączenia emocji", zarówno tych dobrych, jak i złych, zrobiłabyś/zrobiłbyś to?
  6. Co najbardziej Cię blokuje np. podczas podejmowania życiowych decyzji?
  7. Co myślisz teraz, z perspektywy czasu, o sobie sprzed 5-10 lat?
  8. Jakie masz wspomnienie, które przywołane, za każdym razem sprawia, że się śmiejesz?
  9. Starasz się jakoś reklamować swojego bloga, czy po prostu piszesz, robisz swoje, nie patrząc na liczbę komentarzy?
  10. Co myślisz o osobach, które nie czytają, a w dodatku uważają, że to głupie i nudne? Próbujesz ich przekonać do zmiany zdania?
  11. Lubisz zawzięte dyskusje z osobą o diametralnie różnych poglądach?
Zachęcam do wzięcia udziału w zabawie, jest okazja poznać się bliżej i podyskutować:)




czwartek, 25 lipca 2013

Janusz L. Wiśniewski "Bikini"

Wydawnictwo: Śwat Książki
Data i miejsce wydania: Warszawa 2009
Liczba stron: 430


„Spotykamy kogoś na swojej drodze, zupełnie przypadkowo, jak przechodnia w parku lub na ulicy, przeważnie darujemy mu tylko spojrzenie, ale nie raz całe życie.”

Właśnie skończyłam czytać „Bikini” Janusza L. Wiśniewskiego. Nie róbcie tego… jeśli nie chcecie mieć miliona myśli w głowie, które wymagają gruntownego przemyślenia, choć serce buntuje się przeciwko jakimkolwiek racjonalnym analizom. Jednak, mimo że właśnie tego typu stany właśnie przeżywam, jestem wdzięczna za to, że mogłam przeczytać tę książkę, za to, że tak wiele mnie nauczyła i że tak wiele może nauczyć innych ludzi.

Janusz L.Wiśniewski to człowiek renesansu. Rybak, magister fizyki, doktor informatyki, doktor habilitowany chemii, naukowiec, ale dla mnie przede wszystkim genialny pisarz. Już jego debiutancka powieść „Samotność w sieci” stała się kultowym bestsellerem. Natomiast „Bikini” właśnie uplasowała się na bardzo wysokiej pozycji moich prywatnych „hitów książkowych”.

Losy dwóch osób, pochodzących z zupełnie innych światów, nagle przypadkiem splatają się na najwyższej wieży katedry w Kolonii. Amerykanin o imieniu Stanley, który jest fotografem  „Times’a” i młoda dziewczyna, Anna Marta Bleibtreu - Niemka z antyfaszystowskiej rodziny, która straciła wszystko podczas bombardowania Drezna. Dzięki swojemu niebywałemu talentowi fotograficznemu Ania znajduje w postaci Stanley'a wybawienie od okrucieństw wojny, zyskuje nadzieję na lepsze życie. W Ameryce. Jako kolejny fotograf „Times’a”. Jej historia obfituje w  niebywałe przypadki,  szczęście splata się z okrucieństwem, radość z ogromnym, głęboko zakorzenionym strachem, wspomnienia z teraźniejszością. Te dwa ostatnie  wymiary, można nawet powiedzieć dwa życia Anny, to z Niemiec i to z Ameryki, są nierozerwalnie ze sobą złączone. Wspomnienia, szczególnie te okrutne powracają i zadają ból, ale także pozwalają bardziej docenić bieżącą chwilę…

Chwila. Moment. Teraz. To jedyna pewna rzeczywistość ludzi podczas wojny. Wiśniewski idealnie opisuje psychikę udręczonych, przestraszonych osób, wędrujących po zgliszczach własnego życia i szukających jakichkolwiek śladów, że naprawdę je mieli. Anna owe momenty utrwala w postaci zdjęć. My również, czytając, możemy je zobaczyć, chwilami akcja powieści jawi nam się w głowach, jako przerażający album, którego karty boimy się przewracać.

 „Bikini” to powieść o wielu historiach. O tej wielkiej, światowej, w dodatku tak bolesnej, tragicznej i niesprawiedliwej, jaką są czasy drugiej wojny światowej.  O tych małych historiach zwykłych ludzi, które ją budowały. O tych najmniejszych, którymi są epizody, spotkania, rozmowy i oczywiście miłość. Wiele jej rodzajów, ale każdy opisany z wyjątkową wrażliwością i uczuciem, które udzieli się każdemu czytelnikowi.

Inność. To najbardziej rzuca się w oczy w powieści Wiśniewskiego. Inność punktu widzenia. Nie patrzymy tu na historię globalnie, jak zazwyczaj, gdy czytamy o niej w książkach, gazetach. Dowiadujemy się tutaj o niej z pierwszej reki, od tych, którzy tam byli, widzieli i zarejestrowali w swoich sercach i na zdjęciach. W dodatku ci, którzy nam ją opowiadają też są „inni”.
Anna Marta Bleibtreu. Antyfaszystowska Niemka. Brzmi jak oksymoron, prawda? Ileż to razy słyszałam już, że Niemcy to faszyści, fani Hitlera, zabójcy. Wszyscy Niemcy. A tymczasem, jak w każdym narodzie, są różni ludzie. Tacy jak my. Walczący o życie, walczący o swoich bliskich, o przyszłość, o marzenia. Jak to jest wstydzić się za własny naród? Walczyć z niesprawiedliwie skierowaną w naszą stronę nienawiścią? Jak tłumaczyć siebie, swoich rodaków? I czy w ogóle ma to jakiś sens? Ania robi to tak:

"(...) to nie był mój Hitler. Ja go tylko zastałam. To nie był także Hitler mojej matki, ani mojego ojca, ani mojej babci. Im przyszło się z jego obecnością i jego paranoją jedynie pogodzić. Ja wiem, że dla ciebie to pogodzenie jest niemożliwe do zrozumienia, ale ty tam nie żyłeś. Nie masz pojęcia o tym, że w Niemczech byli także ludzie, którzy nie podnosili ręki d góry. Nie było ich wielu, ale byli. Nie podnosili. Ale to dla ciebie za mało. Oni mieli zacisnąć pięści walić nimi w ścianę? Tak byś chciał, prawda? Ty nie masz pojęcia jak twarda i wysoka była ta ściana(...) i jak szybko ta ściana by ich przysypała."

Janusz L. Wiśniewski patrzy na świat przez pryzmat jednostki. Pokazuje, że za wielkimi wydarzeniami stoją konkretni ludzie, których mogliśmy znać. To nie „kraj”, nie „urząd”, nie „wojna”. To ten konkretny człowiek. Czyjś przyjaciel, brat, ukochany. Wiśniewski mało, że doskonale to rozumie i przekazuje, on daje tym osobom głos, pozwala im wyjaśnić swoje motywy, wytłumaczyć się, wyspowiadać.

Przeczytajcie. Pozwólcie pokazać sobie świat z innej strony. Pozwólcie zadać sobie pytania i na nie odpowiedzieć.


Oto kilka zdjęć, które są w tej książce ważne, które się z nią łączą i kojarzą. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie, to już wasze zadanie;) 
Postaram się od teraz o każdej książki wyszukiwać kilka obrazów.




czwartek, 18 lipca 2013

Kristyn Kusek Lewis "Szczęściara"

Wydawnictwo: FILIA
Data i miejsce wydania: Poznań 2013
Liczba stron: 471


„Dlaczego tak często wydaje się nam, że życie innych jest lepsze i prostsze?”
Takie pytanie widnieje na okładce książki „Szczęściara” Kristyn Kusek Lewis. „No właśnie, dlaczego?” myślę i z ciekawością wchodzę do pozorne poukładanego świata trzech przyjaciółek Waverly, Amy i Katie. Czy znalazłam odpowiedź? Przekonajcie się…

Zacznę jednak od samej autorki, której biografia zainteresowała mnie nie ze względu na wybitne osiągnięcia w zawodzie dziennikarza ( współpracuje m.in. z New York Times i Glamour), także nie ze względu na to, że jej redaktorką jest Emily Griffin, amerykańska autorka wielu bestsellerów m.in. „Coś pożyczonego” i „Coś niebieskiego”, najciekawsze było dla mnie to, że tak jak główna bohaterka „Szczęściary” Kristyn jest w połowie Polką. Na pewno znacie to miłe uczucie, gdy w jakimś zagranicznym filmie czy książce pojawia się wzmianka o kraju nad Wisłą, jakieś słowo w naszym ojczystym języku czy chociażby cień biało-czerwonej flagi w tle. Nie wiem ile ma to wspólnego ze szczerym patriotyzmem, a ile ze zwykłą ludzką potrzebą poczucia wspólnoty i bezpieczeństwa, jakie daje identyfikacja z większą grupą ludzi.
Kusek Lewis nie kryje się z tym, że jest dumna ze swojego pochodzenia i często to podkreśla na swojej stronie internetowej i w wywiadach. „Szczęściara” jest jej debiutancką powieścią, ale już „pisze się” kolejna, którą, mam nadzieję, będzie mi dane przeczytać.

Kim jest tytułowa „szczęściara”? Typ numer jeden: oczywiście główna bohaterka Waverly Brown; trzydziestopięciolatka, odpowiedzialna, zrównoważona. Spotkać ją można najczęściej w dżinsach i mąką we włosach, ponieważ prowadzi małą piekarnio-cukiernię. Miłością jej życia jest Larry, z którym mieszka od dziesięciu lat w domu odziedziczonym po babci (POLCE!). Para tkwi w martwym punkcie, który nazywa się „jest dobrze tak jak jest, nie potrzebujemy papierka, żeby żyć szczęśliwie”. W praktyce oznacza to brak ślubu i brak dzieci, za to stale pogłębiającą się frustrację Wave. Do tego dochodzą coraz większe problemy finansowe i powiększająca się z dnia na dzień siatka tajemnic, jakie bohaterka ma przed swoim chłopakiem. Jak, będąc w takiej sytuacji, nie zazdrościć o wiele bardzie poukładanym przyjaciółkom?
Amy to chodzący ideał. Idealny mąż, idealna córeczka, idealny dom, idealny trawnik i idealne relacje z ludźmi. Wszystko za sprawą magicznego uśmiechu Amy  i magicznych słów „U mnie wszystko w porządku”, które stale powtarza. W końcu jednak wychodzi na jaw mroczna tajemnica tej „idealnej” rodziny i sprawia, że Waverly musi na nowo przemyśleć wiele spraw związanych z własnym życiem, zazdrością, pozorami i lojalnością.
Katie to bogata od urodzenia, nieco zapatrzona w siebie maniaczka spa i drogich ciuchów. Dla swojego męża porzuca marzenia o podróżach i pozwala wepchnąć się w rolę „żony wspierającej”, choć od dziecka właśnie takiego życia chciała uniknąć. Jej mąż Brendan to przyszły gubernator Waszyngtonu, ale na swoim koncie ma też inne „sukcesy”, które sprawią, że także Katie zakwestionuje swoje życiowe decyzje.

Jak widać „Szczęściara” to nie idylliczna opowiastka o trzech wyperfumowanych kobietach po trzydziestce, które spotykają się co tydzień, aby przy drinkach opowiadać sobie o sukcesach mężów i dzieci. To coś znacznie więcej. Choć nie da się ukryć, że jest to literatura prosta; wszystkie cytaty, jakie moglibyśmy z niej wyłuskać to nic innego, jak znane mądrości życiowe i proste porady, które czasami słyszymy bądź wypowiadamy w stosunku do innych. Przykrości i problemy, jakie spotykają wszystkie bohaterki też nie zaskakują (przynajmniej nas, czytelników), ale jednak obudziły we mnie takie emocje, jakby to moi bliscy przeżywali trudne chwile i jakbym to ja bezskutecznie szukałabym sposobu, aby im pomóc.
Kristyn nie daje gotowych rozwiązań, wręcz przeciwnie, pokazuje błędy, jakie popełniamy, kiedy na siłę staramy się żyć w idealnym świecie z naszych marzeń, kiedy nie akceptujemy słabości swojej i tych, z którymi przyszło nam żyć, gdy kochamy zbyt mocno, gdy boimy się mówić, a także wtedy, gdy postanawiamy milczeć… Być może właśnie pokazanie nam konsekwencji pewnych decyzji jest najlepszą wskazówką, najlepszą odpowiedzią.

Mimo że mam dopiero dwadzieścia lat potrafiłam utożsamić się z bohaterkami tej książki, z każdą w jakiejś mierze. Przyglądałam się im jak zwierciadłu ukazującemu przyszłość i różne drogi, które mogę wybrać.
Jestem trochę Waverly, bo też marzę o własnej cukierni. Mam też podobny stosunek do moich przyjaciół (choć ja nie wyobrażam sobie bać się pojechać do nich bez zapowiedzi, zwłaszcza, gdy nie odbierają telefonu przez tydzień!).
Jestem trochę Amy, bo tak jak ona marzę o małym domku z ogrodem i o rodzinnych wieczorach przy grze w Monopol.
Jestem trochę Katie, bo boję się wpaść w sidła życia, jakiego chcą dla mnie inni i tak jak ona marzę o podróżach.

Może teraz zrozumiecie, dlaczego z wypiekami na twarzy śledziłam akcję tej książki, choć nie ma w niej wybuchów, tajemniczego mordercy ani nawet brodatego filozofa z torbą pełną złotych myśli. Kristyn Kusek Lewis otwiera nasze serca, opisuje szczegóły, które mają znaczenie, a także wielkie dylematy, rozgrywające się  w duszy każdego z nas. Pokazuje, że nie należy zazdrościć, bo szczęściarzem jest każdy, kto potrafi docenić, to co posiada i żyć własnym, cudownym życiem.


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję:

wydawnictwu

oraz współpracy z blogiem:


wtorek, 16 lipca 2013

Kitty Greenwald "Życie jest za krótkie na siekanie cebuli"


Wydawnictwo: Publicat
Data i miejsce wydania: Poznań 2007
Liczba stron: 144

Życie kobiety jest trudne - wie to każda z nas. Szczególnie jednak ta, która jest gospodynią domową, w dodatku  czynną zawodowo, „mężatą” i „dzieciatą”. Czasu jak na lekarstwo, a obowiązków nie ubywa, nawet jeśli poślubiony mężczyzna łaskawie zechce przełożyć coś na swoje barki. Nic się samo nie robi, ani bałagan, ani porządek tym bardziej. Trzydaniowe danie też samo się nie ugotuje …a jednak autorka książki „Życie jest za krótkie na siekanie cebuli” Kitty Greenwald próbuje już na wstępie przekonać nas, że wystarczy kilka jej porad i prawie bez wysiłku wyczarujemy w kuchni coś wspaniałego.

Kitty Greenwald jest byłym szefem kuchni i autorką książek kucharskich, prowadzi też program kulinarny „Slow food fast with Kitty Greenwald”, który można pooglądać m.in. na youtube.com. Jednak „Życie jest za krótkie…” nie jest typową książką kucharską. Sposób pisania Greenwald przypomina poradnik motywacyjny – zawiera mnóstwo wykrzyknień typu „Dawaj! Dalej! Żwawo!”. Później mamy więcej konkretów m.in. „Żelazne zapasy”, czyli to, co każda z nas powinna w lodówce/spiżarni mieć i najprawdopodobniej ma, nawet jeśli jest kompletną nogą w gotowaniu. A do takich kobiet właśnie zwraca się autorka, tym samym nieco zamykając sobie grono odbiorców. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, ponieważ książka miejscami bardziej przydatna jest dla tych wprawionych już w gotowaniu. Wspomniane w podtytule 99 przepisów podzielone jest na pięć rozdziałów: dania bez gotowania, dania do piekarnika, jednogarnkowe, desery i potrawy na domowe przyjęcia. Nie ma jednak żadnej listy przepisów, jedynie indeks na końcu książki napisany drobną czcionką, trudno jest więc bez pomocy zakładek odnaleźć interesujący nas, konkretny przepis.


Jako studentka pomyślałam na początku, że oto coś dla mnie, dziewczyny która na „obczyźnie” nie ma czasu ani ochoty niczego gotować, a do tego pieniędzy szkoda;) Jednak po przejrzeniu kilku pierwszych receptur zauważyłam pewną niekonsekwencję u pani Greenwald. Mianowicie, skoro książka ta jest przeznaczona dla osób, które nie potrafią i nie lubią gotować, to skąd takie osoby mają wiedzieć, co to takiego oliwki kalamata czy ser gruyere? Z tego powodu na wstępie część przepisów została przeze mnie wykluczona ze względu na obce, albo po prostu drogie składniki. Oczywiście Kitty zaznacza, że można dowolnie modyfikować przepisy, ale skąd mam wiedzieć, czy jak ominę np. śmietanę, to całe danie będzie nadal do zjedzenia? Myślałam, że ta książka raczej oszczędzi mi tego typu dylematów. Dużym minusem książki jest brak zdjęć. Osobiście mam skłonność „jedzenia oczami” i wiem, że wiele osób ma podobnie, dlatego mimo ciekawych czcionek i kolorów brak fotografii zdecydowanie daje mi się we znaki.

Nie jest jednak tak, że książka jest kompletnie bezużyteczna. Wśród wspomnianych 99 przepisów znalazłam wiele takich, które z chęcią przygotuję i nawet w ramach testu, przygotowałam i zjadłam;) Podobają mi się pomysły na sałatki i dodatki do obiadów, a także różnorodne sposoby podawania mięsa, inaczej niż w towarzystwie ziemniaków i surówki. Makarony i zapiekanki też są mocną stroną. Najlepsze natomiast i najprostsze są desery. Polecam szczególnie „Ciasteczka na dobry humor”.
Bardzo przydatne są też propozycje gotowych menu, gdzie wszystkie potrawy łączy jakiś wspólny przymiotnik np. „lekkie” lub „wegetariańskie” oraz przydatne porady podawane na marginesach.

Ze sprawdzonych przeze mnie przepisów wynika, że dania proponowane przez Kitty Greenwald nie są trudne do przygotowania, a przybliżony czas podany przez autorkę zgadza się z rzeczywistością. Apeluję zatem do potencjalnych nabywców książki: nie ważne czy jesteście kobietami, mężczyznami, żonami, gotującymi, czy raczej unikającymi kuchni, przy odrobinie cierpliwości znajdziecie tu coś dla siebie.

Oto jeden z odcinków programu Kitty na yt. 
Ja polecam naleśniki! Znacie kogoś kto, jak mu powiesz "Chodźmy naleśniki", odpowiada "Dzięki stary, nie lubię naleśników"? Naleśniki są pycha!:)




Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję:


oraz współpracy z blogiem:





niedziela, 14 lipca 2013

Trylogia Lisy McMann "Sen", "Mgła", "Koniec"




Wydawnictwo: AMBER
Data i miejsce wydania: Warszawa 2009/2009/2010
Ilość stron:173/207/228

Trylogia Lisy McMann pokazuje niejako jej rozwój jako pisarki. Kolejne części stopniowo mają coraz większą objętość i jak dla mnie coraz lepszą treść, choć, aby w moich oczach być dobrą pisarką pani McMann powinna jeszcze zapełnić wiele stron.

Głowna bohaterka trylogii, Janie, posiada dar, który sama uważa za przekleństwo – gdy tylko znajdzie się w pobliżu śpiącej osoby, natychmiast „wciąga” ją w jej sen. Ma to wiele przykrych konsekwencji, zdecydowanie umożliwia normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Janie to postać, jakich wiele w powieściach. Nijaka, użalająca się nad sobą, mająca skłonność do nie wyjaśniania pewnych spraw i późniejszego płaczu nad tym, że wyszło jak wyszło. Udaje jej się jednak znaleźć chłopaka, Cabela, dzięki chłopakowi znajduje pracę, a dzięki szefowej otrzymuje stypendium. Tak więc dziwne dobre przypadki przeplatają się tu z dziwnymi złymi przypadkami. Miłość Janie i Cabela nie wnosi do książki w zasadzie nic, o czym warto pisać, może kilka dość zabawnych zdań i kilka kiepskich o podtekście erotycznym.

Jak już pisałam pierwszy tom był najsłabszy, w drugim nieco wciągnął mnie wątek kryminalny, a w trzecim dość zaniedbany wątek matki- alkoholiczki. Mimo że ten ostatni nie jest on zbyt dobrze opisany, ja zaczęłam głębiej zastanawiać się nad postacią tej kobiety, której życie zmarnowała niespełniona miłość i paranormalne sprawy, o których nie miała zielonego pojęcia.

W całej serii autorka, nie wiem, czy specjalnie, czy nie, pokazuje różne aspekty samotności. Nawet, jeśli mamy rodzinę, przyjaciół i chłopaka tak naprawdę, z najważniejszymi sprawami, decyzjami, emocjami jesteśmy zupełnie sami i sami musimy sobie z nimi radzić.

Motyw snu, choć, wydawać by się mogło, że wiodący, nie jest zbyt wiarygodnie opisany. Przecież nie wszyscy ludzie śnią wciąż ten sam sen, nie zawsze są one odbiciem rzeczywistości i decydowanie rzadko bywają logiczne!

Seria „Sen”,  „Mgła” i „Koniec” nie jest należy do literatury wysokiej, nie zachwyca, nie porywa. Fragmenty dobrze napisane wydają się dziełem przypadku, zagubione wśród mnogości nijakich zdań pojedynczych. Styl pisania autorki to właśnie krótkie zadnia oznajmujące, które jednak ani nie budzą napięcia ani nie dostarczają wystarczającej ilości informacji. Niektóre metafory są tak naiwne i bezsensowne, że aż śmieszne, nie wiem tylko, czy to wina autorki czy tłumaczenia. Podobnie rzecz się ma z wymuszonymi przekleństwami takimi jak „ten cholerny dzień, ta pieprzona pogoda”.


Podsumowując nauczyłam się już, że „bestseller” to książka, która po prostu dobrze się sprzedaje, ale nie znaczy to wcale, że dobra jest. Seria Lisy McMann szybko się czyta, bo nie trzeba nigdzie dłużej się zatrzymywać, nie trzeba za bardzo myśleć; dla kogo jest to zaletą, niech śmiało sięga po tę serię, ja poszukam czegoś innego. 

piątek, 12 lipca 2013

Philippa Gregory "Kochanice króla"



Wydawnictwo: Książnica
Data i miejsce wydania: Katowice 2008
Liczba stron: 703

Mam szczęście, że grube księgi mnie nie przerażają, bo inaczej na pewno nigdy nie sięgnęłabym po „Kochanice króla” nawet mimo dobrych recenzji filmu ze Scarlett Johansson i Natalie Portman, którego, nawiasem mówiąc, nie oglądałam.

Już od pierwszych stron zatopiłam się w świecie XVI- wiecznej Anglii, w świecie, którym panuje Henryk VIII Tudor, bezwzględny tyran, kobieciarz, egoista. Znam go z lekcji historii, uczyłam się co nieco o jego decyzjach, o wpływie na bieg historii, jednak teraz, w zaciszu domowego fotela poznałam jego życie prywatne widziane oczami kochanki Marii Boleyn. Rzadko czytam książki historyczne, dlatego ciężko było mi uwierzyć, że to wszystko nie jest jedynie fikcją literacką. Kiedy jednak się z tym pogodziłam Maria stała mi się bardzo bliska. Rozumiałam jej przeżycia, troski i pragnienia. Choć od najmłodszych lat była dwórką i znała swoje miejsce w świecie, którym bezspornie rządzili mężczyźni, to w głębi duszy pokochała wieś, życie z dala od zgiełku królewskiego dworu, od nieustannych intryg, knowań, pustych komplementów i sztucznych uśmiechów. Temu wszystkiemu hołdowała jej siostra Anna, która odbiła jej króla Henryka, gdy Maria rodziła mu drugie dziecko, upragnionego syna. Anna Boleyn posiada wszystkie cechy, które są charakterystyczne dla całej jej rodziny, oprócz Marii. Jest bezwzględna, chorobliwie ambitna, egoistyczna, twarda. Po trupach dąży do celu, dosłownie, a celem tym jest korona. Nie liczy się los ówczesnej żony Henryka, Katarzyny, nie liczy się miłość, jedynie władza.

 Książka pokazuje jak człowiek potrafi zgubić sens życia i nawet o tym nie wiedzieć, albo być zbyt dumnym, by przyznać przed samym sobą, że to, do czego dążył całe życie jest bez wartości i prowadzi jedynie do zguby. Jedynie Maria za pomocą Wilhelma, swojej prawdziwej miłości zrozumiała w pełni to, że „w głębi ducha wszyscy jesteśmy prostymi ludźmi, którym niewiele do szczęścia potrzeba(...)”, jednak on zawsze dodawał  „(…) tyle, że niektórzy z nas powołani są do wielkich rzeczy i ci muszą poświęcić się dla sprawy”.  

Wspaniale czytało mi się fragmenty, które opowiadają o przebywaniu Marii na prowincji z dziećmi, a później opis jej miłości z Wilhelmem i pięknego i skromnego życia na własnym kawałku ziemi. Powiem szczerze pokochałam Marię prawie tak samo jak Scarlett O’Harę, choć obie kobiety bardzo się różnią Kontrast pomiędzy Marią, która w końcu podjęła decyzję o wyrzeknięciu się pieniędzy i zaszczytów na rzecz ubogiej rodziny, a załamaną, udręczoną królową Anną jest nazbyt wyraźny, aby nie zrozumieć, jaki przekaz niesie za sobą tragiczna historia drugiej żony Henryka VIII..

„Kochanice króla” pozwoliły mi też docenić czasy, w których żyję. Choć nie raz wydawało mi się, że dałabym „pół królestwa” w zamian za możliwość założenia wspaniałej sukni z gorsetem i wzięcia udziału w balu na królewskim dworze, teraz wiem, że są to tylko zbytki, które zasłaniają prawdziwe oblicze Anglii tamtych czasów. Kim była wówczas kobieta? A raczej czym? Karta przetargową, traktowaną jak koń, którego należy przede wszystkim korzystnie sprzedać. Bezwolną marionetką, która nie ma prawa do własnych uczuć, decyzji, własnego zdania. Ozdobą mężczyzny, jego własnością, która jest tylko tak bogata jak on, ale na własność nie ma nic. Musiały bezwzględnie słuchać swoich ojców, wujów, braci, mężów, brać udział w ich intrygach, porzucać na rozkaz, zdradzać, uciekać, uśmiechać się i płakać.

Nie mnie oceniać wartość historyczną powieści Philippy Gregory, choć pozwoliłam sobie sprawdzić, jak w innych źródłach są opisywane losy panien Boleyn. Wartość literacka jest jednak niezaprzeczalna, choć miejscami uwierała mnie liczba stron i nie dość szybko rozwijająca się akcja. Jednak końcówka zdecydowanie nabiera tempa i trzyma w niepewności, czułam uścisk w sercu, wydawało mi się, że jestem Marią – nie przesadzam. Czasami jednak byłam tylko zwykłym podsłuchiwaczem ukrytym za kotarą, a to dzięki dialogom; niewymuszonym, nieszczędzącym pikantnych szczegółów i tajemnic, których nie powinniśmy znać, ale poznajemy dzięki Philippie.


„Kochanice króla” wzbudziły we mnie wiele emocji, choć spędziliśmy razem także i monotonne chwile. Mam ochotę na więcej, z pewnością sięgnę po kolejne książki tej pisarki, związanej z dworem Henryka, choć na pewno będę tęsknić za Marią i je rodziną. To właśnie ona i rola kobiety były dla mnie na pierwszym planie, dopiero później skupiałam się na charakterze władcy Anglii i historii tego kraju. Jednak i fascynacji czasów minionych znajdą na kartach tej książki zaspokojenie dla swojej ciekawości. 

Henryk VIII Tudor
Maria Boleyn
Anna Boleyn

 P.S Wyobrażałam ich sobie jako zdecydowanie bardziej urodziwych;)

środa, 10 lipca 2013

John Marsden "Jutro"



Wydawnictwo: Znak
Data i miejsce wydania: Kraków 2011
Liczba stron: 269

„Ludzie nadają miejscom nazwy, żeby nikt nie mógł je widzieć takimi, jakimi są naprawdę. (…) piekło nie ma nic wspólnego z miejscami – piekło wiąże się z ludźmi. Może to ludzie są piekłem.”

Ludzka ciekawość nie zna granic, prawda? Pragnienie zaspokojenia tej ciekawości też. Wiadomo przecież nie od dziś, że jak coś jest gorące, to trzeba to dotknąć, a jak czegoś nie widać gołym okiem, to trzeba oko ubrać i zobaczyć. Ja również wpadłam pewnego razu w wyżej opisaną pułapkę. Na każdej wystawie księgarni widziałam jej okładkę. W Internecie reklamy o „milionach fanów”, „światowym bestsellerze, „najlepszej książce dla młodzieży”, wszędzie „ochy” i „achy” oraz poprzedzające je zapowiedzi niesamowitej serii książek John’a Marsden’a, którą rozpoczyna powieść „Jutro”.

Zanim jednak sięgnęłam po ten egzemplarz przez głowę przelatywało mi mnóstwo porównań m.in. do stojącej na mojej półce również mocno rozreklamowanej powieści „7 razy dziś”, która w sumie wzbudziła moje pozytywne uczucia, jednak teraz czeka ją dość zakurzony los. Następnie, kiedy przeczytałam  krótki opis treści pomyślałam „Coś podobnego jak Gone. Zniknęli. Grupa nastolatków poruszająca się w świecie bez dorosłych i bez zasad. Powtórka? Nie wierzę.”. Tu właśnie moja ciekawość osiągnęła punkt kulminacyjny i jedynym wyjściem, aby nie tkwić w nim przez wieczność było zdobycie własnego egzemplarza.

Udało się. Zaczęłam czytać. Już po kilkunastu stronach okazało się, jak bardzo się myliłam. Opowieść, bowiem nie jest fantastycznym obrazem świata, którym włada magiczna energia. Jest to opowieść o świecie, którym rządzi zło. Grupa nastolatków wiedziona, znaną nam już ciekawością udaje się na biwak w miejsce zwane przez wszystkich Piekłem. Zarówno wydający się niemożliwym do przejścia szlak, jak i legendy o tajemniczym pustelniku – mordercy sprawiają, iż bohaterowie wierzą, że znajdą się w centrum ciemności. Okazuje się jednak, że pozory mogą mylić, myślenie stereotypami zamyka nam oczy na miejsca piękne, a każe spoglądać z podziwem na brzydotę. Przyjaciele spędzają na tej polanie swoje ostatnie beztroskie dni, podczas których zacieśniają więzy i spoglądają sobie głębiej w oczy. Wracają do miasta przerażeni, bezbronni i w gruncie rzeczy samotni. Rozpętała się wojna, ich rodziny są przytrzymywane, zwierzęta nieżywe, a po ulicach ich rodzinnego miasta wędrują wrogie oddziały gotowe w każdej chwili pozbawić ich życia.

Niesamowite zestawienie zła wyobrażonego z tym realnym, powstającym w sercach ludzi, które doprowadza do tak niewyobrażalnie okrutnych wydarzeń jak wojny. Kiedy giną ludzie niewinni i kiedy niewinni muszą strzelać. Kiedy delikatne ręce, kruche serca, muszą nagle stwardnieć, założyć zbroję z obojętności i walczyć o życie swoje i innych. Nastoletni ludzie, którzy dotychczas przejmowali się jedynie miłostkami, nauką i brakiem czasu wolnego nagle muszą układać życia swoje i swoich bliskich, aby zadecydować o tym, kto tym razem posłuży jako tarcza dla innych.

Problemem tej powieści jest jednak to, że każde streszczenie jej fabuły jest ciekawsze od całości. Akcja nie jest zbyt brawurowa i nawet sceny wysadzania budynków brzmią niczym przepis na ciastko czytany przez Krystynę Czubównę. Bohaterowie często mówią kwadratowym językiem i ma się wręcz wrażenie, że jednym okiem spoglądają na nas patrząc, czy na pewno zrozumieliśmy, o czym właśnie opowiadają. Ich reakcje i „zupełnie przypadkowe” posiadania pewnych, ratujących w ostatniej chwili życie, informacji oraz mogą wydawać się podejrzane, ale przecież za to właśnie tysiące kochają Bruce’a Willis’a.

Jak już wspominałam „Jutro” rozpoczyna cykl siedmiu powieści. Osobiście jestem bardzo ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, poruszonych zostało wiele wątków, m.in. miłosnych, historia kryminalna pustelnika, kilka  ran postrzałowych, czyli nikt nie wie co będzie dalej. Do tej pory nie było zbyt zaskakująco, ale kto wie, kto wie…




wtorek, 9 lipca 2013

Waniliowe cappuccino

Każdy zasługuje czasem na coś wyjątkowego,  na przykład na wyjątkową kawę. Oczywiście kochamy czarny jak noc napar, albo jego wersję z kropelką mleka, ale dlaczego pewnego dnia nie zamienić go na pyszne waniliowe cappuccino?

Robienie dobrej kawy nie jest dużym wysiłkiem, nie zajmuje mnóstwa czasu, ani nie trzeba mieć do tego wielkich umiejętności, czy wiedzy. Wystarczą nam domowe przyrządy i produkty (choć miło jest mieć w domu specjalny syrop do kawy albo ekspres ciśnieniowy;)). 

Pod nazwą cappuccino kryje się włoski, kremowy napój z puszystą pianką. Wygląda elegancko i smakuje wspaniale. Podawany w filiżance, często z kakaową ozdobą na wierzchu pozwala nam poczuć się jak w prawdziwej włoskiej kawiarni. 




Podobnie jak w przypadku latte macchiato potrzebujemy mleka, odpowiedniej ilości naparu z kawy (z kawiarki) lub espresso, dochodzi nam do tego cukier waniliowy... 


...oraz opcjonalnie kakao/czekolada na wierzch.



Mleko podgrzewamy ( nie gotujemy!) w osobnym naczyniu i ubijamy pianę, dyszlem z ekspresu, ręcznym spieniaczem lub słoikiem:).


Do filiżanki nalewamy kawę i słodzimy ją cukrem waniliowym. 


Potem pomału nalewamy mleko razem z puszystą pianą. 


Na koniec posypujemy kakaem/czekoladą po wierzchu.



Smacznego:)




czwartek, 4 lipca 2013

Günter Grass „Blaszany bębenek”



Wydawnictwo: OSKAR.
Data i miejsce wydania: Gdańsk 1994
Liczba stron: 573

 „Blaszany bębenek” patrzył na mnie z półki od paru lat. Kilka razy nawet go brałam do rąk, czytałam umieszczony na okładce fragment: „Chociaż proszek dostał mi się do nosa, zrobiłem minę, jakbym skosztował czegoś bardzo smacznego(…)”. Przyznam szczerze, myślałam, że chodzi o narkotyki. Jednak, mimo że interesowały mnie książki o tematyce uzależnień, nieodmiennie książka lądowała z powrotem na półce. Teraz cieszę się z tej zwłoki, bo być może kilka lat temu nie potrafiłabym docenić tej lektury i znudziłabym się zamiast zachwycić. 

Kolejne spotkanie z blachą Grassa odbyło się na zajęciach ze wstępu do literaturoznawstwa na studiach. Dowiedziałam się, że „Blaszany bębenek” to książka należąca do kanonu niemieckiej literatury powszechnej, że ma opinię trudnej, kontrowersyjnej lektury. Kontrowersyjnej szczególnie dla Polaków, ponieważ Grass w jednym z ważniejszych rozdziałów waży się opisać jednego, z obrońców Poczty Gdańskiej, jako tchórza, oszalałego wręcz ze strachu przed strzelbą. Głownie ten wątek omawiany był na wykładach. Teraz przykro mi się robi, że pan profesor tak jednostronnie potraktował dzieło Grassa, ale jeszcze bardziej przykro mi z powodu filmu, który pooglądałam przed egzaminem. Utwierdził mnie on w dwóch przekonaniach. Po pierwsze, film nigdy nie będzie lepszy od książki. Po drugie, jeśli już koniecznie chcemy obejrzeć jakąś ekranizację to dopiero po skończonej lekturze. Szczególnie, jeśli chodzi o tego typu literaturę, gdzie nie obrazy są ważne, nie wydarzenia, tylko to, co się za nimi kryje, to, co może nam być przekazane jedynie za pośrednictwem druku, opisów, metafor i symboli, których w „Blaszanym bębenku” mamy nieskończoną ilość. Dlatego treść przytoczę jedynie w skrócie, a skupię się na sprawach ważniejszych.

Oto główny bohater, Oskar ma przez około dwadzieścia lat wzrost trzyletniego chłopca, natomiast rozum od dnia narodzin starego filozofa. Od najmłodszych lat przygląda się światu dorosłych i analizuje go. Co więcej, nie podoba mu się to zdradzieckie, obłudne życie, jakie prowadzą jego najbliżsi m.in. mama Agnieszka, oficjalny ojciec Matzterath i domniemany ojciec Jan. Dzień trzecich urodzin Oskara to dzień, w którym chłopiec dostaje pierwszy biało-czerwony bębenek i dzień, w którym, na znak buntu przeciw dorosłości, chłopiec przestaje rosnąć. Ratuje go to przed wieloma przykrymi konsekwencjami wojny, a także przed innymi kłopotami, w które wpędza go jego niekiedy ujawniana dojrzałość i mądrość. Oskar prowadzi niewątpliwie niezwykłe życie zarówno w Gdańsku podczas wojny, jak i w powojennych Niemczech, gdzie mieszka już jako dorosły, choć nieforemny człowiek.



Grass opisuje nie tylko wojenne dzieje Gdańska, stosunki polsko-kaszubsko-niemieckie i historię życia wymyślonego Oskara, który komunikuje się ze światem za pomocą blaszanej zabawki. Autor dzieli się z nami swoją wizją ludzkiej egzystencji, robi to z perspektywy dziecka, które widzi i słyszy wszystko, bo nikt przed małym brzdącem nie ścisza głosu;  przecież „i tak nic nie rozumie”. Motyw dziecka jest bardzo ważny w całej powieści. Każdy z nas chciałby nim pozostać, wrócić do beztroskiego czasu zabawek, wpełznąć pod babciną spódnicę, wejść do szafy, grać na bębenku i śmiać się, że nikt na około nie rozumie tego, co właśnie komunikujemy.

Książka odpowiada też na pytania o to, czym jest życie i czym jest śmierć. Po lekturze „Blaszanego bębenka” widzę ludzką egzystencję jako zlepek historii, wydarzeń, przedmiotów i ludzi. Życie Oskara to bębenek, proszek musujący, zapach wanilii, ryby, trumna zwężająca się u stóp, pielęgniarki, szkło, nagrobki, palec i wiele innych.  A śmierć?  Pojawia się wielokrotnie, dotyka bezpośrednio najbliższych głównego bohatera, jednak nie jest okupiona łzami, ani załamaniem. Przeciwnie, przyjmowana jest jak coś konicznego, jak przejście do kolejnego etapu, nie tylko  umarłych, ale także tych, co pozostali.

Dla Oskara każdy wycinek własnego życia ma ogromne znaczenie, pilnie zapamiętuje je i raz po raz wymienia, wplata w swoją opowieść, którą snuje na szpitalnym łóżku w zakładzie dla umysłowo chorych. Cała książka jest właśnie tą opowieścią, niekiedy niechronologiczną, z licznymi dygresjami, dłuższymi charakterystykami ludzi, którzy przewinęli się przez życie małego bębnisty. Wydawać by się mogło, że jest to opowieść stojącego nad grobem staruszka, jednak to tylko złudzenie. Tak naprawdę przecież życie Oskara, który pod koniec książki kończy trzydzieści lat, zaczyna się na nowo. Ten, prawie że stały bywalec cudzych pogrzebów nie zamierza jeszcze organizować własnego, zastanawia się, jak zorganizować sobie kolejne lata i ma na to wiele pomysłów, jednak ja wiem doskonale, że i tak spotka go coś nieprzewidywalnego.


„Blaszany bębenek” nie jest idealną lekturą na letnie słońce, nie pozwoli nam uciec od problemów, wręcz przeciwnie, ujawni nam je, zmusi do przemyśleń, pokaże życie bez sztucznych ubarwień, choć z odrobią magii. Styl Grassa to wszystko co lubię i cenię w pisarzach; piękne metafory, symbolika, różnorodność w języku i sposobach opowiadania. Mamy więc narrację zarówno pierwszo-, jak i trzecioosobową; mamy fragment dramatu; mamy bajkową stylizację językową; dziecinność i dorosłość; wrażliwość i bezwzględność. Zachęcam jednak do tej dłuższej ( u mnie trwała prawie trzy tygodnie) chwili zadumy.


Cytat umieszczony na ścianie przedwojennego domu Güntera Grassa. Opisuje miejsce dzieciństwa tak głównego bohatera książki jak i autora.



środa, 3 lipca 2013

Robimy latte macchiato!

Jak inaczej zacząć dzień, jeśli nie pyszną kawą i książką? Moją ulubioną kawą jest zdecydowanie latte macchiato. Najlepiej to zrobione przeze mnie; w kawiarniach oszczędność baristów daje mi się we znaki i często czuję się, jakbym piła samo mleko, a kosztuje to to... no, sami wiecie ile:)

Sposobów na zrobienie tej pysznej kawy jest wiele. Mam w domu ekspres do kawy na kapsułki i ekspres przelewowy, ale zdecydowanie najbardziej smakuje mi napar z tradycyjnej kawiarki. Moją dostałam od babci i sprawdza się świetnie.

Na początku przygotowujemy napar kawowy. Do pojemniczka kawiarki wlewamy wodę, mniej więcej do 2/3 wysokości. Nakładamy sitko, do którego wsypujemy drobno mieloną kawę. Nie ubijamy! Kawa musi być w stanie przepuścić wodę.


Odstawiamy kawiarkę na palnik. Gdy usłyszymy "bulgotanie", zaglądamy ostrożnie do górnego pojemnika i jeśli z komina nie wylewa się już kawa, odstawiamy.

Mleko nalewamy do wysokiej szklanki, mniej więcej do połowy wysokości. Podgrzewamy, ale nie gotujemy, np. w mikrofalówce. Ja cukier dodaję już do mleka, jednak można oczywiście posłodzić kawę na samym końcu. 

Ubijamy pianę. Używam do tego celu ręcznego spieniacza, albo dyszla z ekspresu ciśnieniowego. Jeśli jedna nie macie nic takiego pod ręką można wykorzystać też zwykły słoik, w którym podgrzewamy mleko, zamykamy szczelnie wieczko i potrząsamy jak shakerem. 

Gdy skończymy ubijanie, czekamy chwilę, aż piana oddzieli się od mleka, stukamy delikatnie szklanką o blat, aby pozbyć się większych bąbelków i delikatnie, wąską stróżką nalewamy kawę w sam środek. Utworzą nam się trzy śliczne warstwy, które są charakterystyczną cechą latte macchiato. 

Często aż mi szkoda mieszać tak piękną kawę, ale z doświadczenia wiem, że konsumowanie "warstwami" nie sprawdza się tu tak dobrze, jak w przypadku delicji...


Kawę możemy posypać sobie czekoladą (najlepiej taką w młynku), cynamonem lub kakaem. Brakuje jeszcze tylko pysznego, owocowego ciacha i lektury :)





Trzymajcie się gorąco:)